Tytuł: Maybe Someday
Tytuł oryginalny: Maybe Someday
Autor: Colleen Hoover
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
Wydawnictwo: Otwarte
Ilość stron: 440
Moja ocena: 10/10
OPIS Z OKŁADKI
On, Ridge, gra na gitarze tak, że porusza każdego. Ale jego utworom brakuje jednego: tekstów. Gdy zauważa dziewczynę z sąsiedztwa śpiewającą do jego muzyki, postanawia ją bliżej poznać.
Ona, Sydney, ma poukładane życie: studiuje, pracuje, jest w stabilnym związku. Wszystko to rozpada się na kawałki w ciągu kilku godzin.
Wkrótce tych dwoje odkryje, że razem mogą stworzyć coś wyjątkowego. Dowiedzą się także, jak łatwo złamać czyjeś serce…
"Maybe Someday" to opowieść o ludziach rozdartych między „może kiedyś” a „właśnie teraz”, o emocjach ukrytych między słowami i o muzyce, którą czuje się całym ciałem.
Ona, Sydney, ma poukładane życie: studiuje, pracuje, jest w stabilnym związku. Wszystko to rozpada się na kawałki w ciągu kilku godzin.
Wkrótce tych dwoje odkryje, że razem mogą stworzyć coś wyjątkowego. Dowiedzą się także, jak łatwo złamać czyjeś serce…
"Maybe Someday" to opowieść o ludziach rozdartych między „może kiedyś” a „właśnie teraz”, o emocjach ukrytych między słowami i o muzyce, którą czuje się całym ciałem.
~~~~
Czy kiedykolwiek spotkało Was (z pozoru powszechnie znane) uczucie całkowitego zacofania w literackim świecie? Kiedy blogosfera wprost pękała od przesytu pięknej, metaforycznej polszczyzny, wyrażającej bezgraniczny zachwyt nad daną pozycją, która swoją premierą miała niespełna kilka dni temu, mimo tego wszyscy wokół zdążyli już pochłonąć jej treść? Mało tego, była to powieść autorki, której nazwisko znał każdy książkoholik, preferujący gatunek New Adult. Coraz większa ilość osób zagłębiała się w lekturze, coraz więcej pojawiało się opinii na temat Maybe Someday. A ja nieświadomie wkręciłam się w irracjonalną rutynę komentowania wszystkich tych recenzji jednym, góra dwoma zdaniami. Wyrażałam w nich przeważnie mój żal, że książka wciąż nie zagościła na mojej półce, i szczęście, że czytelniczce się spodobała. Żeby stworzyć do tego sztuczną objętość, biadoliłam odnośnie mojego blogerskiego refleksu i niezdolności rozpoczęcia znajomości z nowym autorem - zwłaszcza tak (nie)poczytalnym jak Collen Hoover. Cóż, teraz siedzę przed ekranem i przygotowywuję mój umysł do napisania podsumowania mojego debiutu z tą autorką, a że jestem totalną amatorką; mogę wyidealizować i momentami otrzeć się o egzaltację, z tym wyjątkiem, że wszystko jest absolutnie szczere. ;)
,,W angielskim alfabecie jest tylko dwadzieścia sześć liter. Można by pomyśleć, że z tyloma literami niewiele można zrobić. Można by pomyśleć, że kiedy wymiesza się je i połączy w słowa, mogą one wywołać tylko ograniczoną liczbę uczuć. A jednak tych uczuć może być nieskończenie wiele i ta piosenka jest dowodem na to. Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób kilka prostych słów połączonych ze sobą może kogoś zmienić, a jednak ten utwór i jego słowa całkowicie mnie odmieniają. Czuję się tak, jakby "może kiedyś" zamieniło się we "właśnie teraz."
Ridge i Sydney są dwojgiem ludzi doskonale stworzonymi dla siebie nawzajem. Połączeni tą samą wrażliwością i głęboką miłością do muzyki tworzą razem idealną kompozycję. No, może z wyjątkiem tego, że każdy z nich zaangażowany jest w poważny, szczęśliwy związek z drugą połówką. Nigdy nie powinni byli się spotkać. Tymbardziej nie powinni byli dopuścić do rozpalenia jakiejkolwiek iskry pożądania między sobą. Jednak brnąc coraz bardziej w ich relację, nasuwało się pytanie, czy uczucie, przed którym tak bezwzględnie usiłowali uciec, kiedykolwiek było od nich zależne? Czy choć przez chwilę udało im się objąć władzę nad silnym, stanowczym sercem?
,,Nauczyłem się jednak, że sercu nie można nakazać, kiedy, kogo i jak ma pokochać. Serce robi, co chce. Od nas zależy najwyżej to, czy pozwolimy naszemu życiu i głowie dogonić serce.''
Bohaterowie Maybe Someday oficjalnie stali się moją osobistą literacką śmietanką w swoim gatunku, bo oprócz kibicowania Sydney i Ridge'owi, bluzgania w kierunku Tori i Huntera, wysyłania sygnałów zrozumienia w stronę Maggie, skręcałam się także ze śmiechu. To głównie zasługa Bridgette i Warrena, którzy swoją świetnością zasłużyli sobie na własną powieść (tak też się stało - Maybe Not). Forma narracji była strzałem w dziesiątkę i często potęgowała kotłujące się wewnątrz mnie emocje. Znając myśli obojga głównych bohaterów, moja frustracja sięgała zenitu - pragnienie połączenia ich, a jednocześnie bezsilność spowodowana świadomością, że nie do końca jest to właściwe. Mimo tego, Hoover nie zrobiła tam dramatu; pociągała za sznurki w sposób racjonalny i stonowany. Dała odpowiednią ilość czasu, wyjaśniła niedomówienia i zakończyła tę historię z nutą niebanalnego romantyzmu, zaspokajając tym sposobem pragnienia wszystkich czytelników.
,,Jestem pewien, że ludzie napotykają na swojej drodze osoby, które do nich idealnie pasują. Niektórzy nazywają je pokrewnymi duszami. Inni- prawdziwymi miłościami. Są tacy, którzy uważają, że człowiek może spotkać w życiu więcej niż jedną taką osobę.. Zaczynam wierzyć, że to prawda.''